REKLAMA

REKLAMA

"Wspomnienia, które pozostają w nas na zawsze". Spotkanie z Sybirakiem

Autor: Monika Grzelecka

Powiat | Czwartek, 20 lut 2025 17:00

W Turzynie odbyło się wyjątkowe spotkanie wspomnieniowe z Jerzym Lewickim - Sybirakiem, jednym z niewielu, który przeżył zesłanie na Sybir. 

Inicjatorką spotkania była Danuta Kalisz. Zgromadzoną społeczność powitała Jadwiga Stoszewska:

- Dziękuję, że przyszliście, aby posłuchać tych wyjątkowych opowieści Sybiraka, pana Jerzego, który opowie, co przeżywał jako dziecko. Będzie to wyjątkowa lekcja historii. Jest to wyjątkowa i niepowtarzalna chwila, aby wysłuchać na żywo wspomnień z tamtego okresu - mówiła.

Była to ciekawa i przejmująca historia tułaczki poza granicami państwa i po powrocie do ojczyzny w czasie II wojny. Bohater opowiedział swoje przeżycia trudne z tego okresu.

- Bardzo chciałbym podziękować społeczności za zorganizowanie tego spotkania i za zaproszenie mnie - podkreślił Jerzy Lewicki. - Wiadomo, nas ubywa, co roku jest mniej. Coraz częściej młodzież i dorośli chcą wysłuchać, chcą znać tą historię prawdziwą, którą przeżyliśmy.

Jerzy Lewicki został wywieziony w pierwszej deportacji, 10 lutego 1940 roku. Miał wówczas 4 lata. Jego los podzielił starszy brat i rodzice.

- Dzieci było wywiezionych 370 tysięcy na Sybir. Powróciło do Polski 70 tysięcy. 300 tysięcy Ruscy zamordowali, zagłodzili. Ogółem było 1,5 do 1,7 miliona wywiezionych Polaków. Ja mam dokładne dane, bo będąc w Moskwie spotkałem pisarza, który napisał książkę "Syberia w historii i kulturze polskiego narodu". On w tej książce to opisuje i wspomina 40 tysięcy samych dzieci, które były wywiezione z domów dziecka i szpitali. Te 40 tysięcy dzieci zostało bezpośrednio wywiezionych, skierowanych do ruskich domów dziecka i zostały poddane takiej głębokiej rusyfikacji. 

Jerzy Lewicki wspomniał trudne losy Polaków wywiezionych na Syberię:

- Nasza podróż trwała ponad miesiąc. Dojechałem do Kańska na dalekiej Syberii. 40 rodzin nas wyselekcjowano i w odpowiednie miejsce nas skierowano. Dotarliśmy tam pod koniec kwietnia do jednego olbrzymiego baraku. Mężczyźni zaczęli organizować sobie pobyt. Podzielono korytarz i porobiono takie chatki, aby każda rodzina miała swój kąt. Tam mieszkałem ponad 2 lata. Ojciec od razu został zatrudniony do wyrębu drzewa. Po tych 2 latach pobytu ojciec dostał pokoik w tartaku i nas tam sprowadził. Ale przyszedł 1943 rok, ogłoszenie, że organizują Wojsko Polskie i ojciec się zgłosił na ochotnika. Poszedł do wojska, do armii kościuszkowskiej. Myśmy zostali sami we dwóch z bratem. Siostrzyczka już w tym lesie, w tajdze, zmarła i została tam pochowana. Grobów tam nie kopano, bo mróz dochodził do -60 stopni. Ciało jej obłożone było prześcieradłami i kamieniami, ale za dwa, trzy dni tego ciała już nie było, bo wilki zjadły. I gdy ojciec poszedł do wojska, my zostaliśmy sami z chorą mamą, bez żadnych środków do życia. To, co znaleźliśmy na śmietnikach, to było nasze przeżycie. Najczęściej to były obierki ziemniaków, jakaś cebula się trafiła. Tu muszę zaznaczyć, że naród rosyjski starał się pomagać. Widzieli, że rano chodzimy po tych śmietnikach, to i jajeczko znalazłem zawinięte i cały ziemniak, także pomagali jak mogli. W końcu pierwsza paczka - ojciec z frontu przesłał paczkę. Mama była w szpitalu bardzo chora. Myśmy biegali jako dzieci do tego szpitala dwa razy dziennie, nie w odwiedziny, tylko po to, żeby zjeść. Mama nie jadła tylko chowała dla nas. Zmarła z głodu. Nim zmarła, dostaliśmy pierwszą paczkę, którą ojciec z frontu przysłał. Jakiś jedwab - taka bela materiału i myśmy to sprzedali na rynku przy pomocy sąsiadki. Na pogrzebie mamy był tylko brat, mnie nie było. Tylko jedno ubranie skompletowaliśmy. Brat był starszy i poszedł na cmentarz odprowadzić mamę. Zostaliśmy sami, we dwóch i wiadomość do nas taka dotarła, że w Mongoli (my mieliśmy 250 kilometrów do granicy mongolskiej), że w Mongoli jest lepiej. I myśmy postanowili tam uciec. Wzięliśmy to, co mieliśmy, i poszliśmy. Ja miałem 8 lat a brat dwa lata starszy. To była wiosna 1944 roku. Źywiliśmy się tylko pędami sosny czy jakieś jajka ptasie. Ale w końcu zatruliśmy się, straciliśmy przytomność i poprostu usnęliśmy. Otworzyłem oczy i byłem na piecu u ruskich. Jakieś kobiety nas znalazły, zabrały do domu i odratowały. Pani, która nas odnalazła, miała na nazwisko Pronia i my mówiliśmy na nią "ciocia". Bardzo mądra, bardzo sympatyczna, traktowała nas jak własne dzieci. Ona dowiedziała się, że powstał Dom Dziecka w Polsce i nas do tego Domu Dziecka zgłosiła. Nie wiem jakim sposobem, kto nas tam odwiózł, ale trafiliśmy do tego Domu Dziecka i od 1944 roku do końca wojny byłem tam. I przychodzi konec wojny, ja z bratem już nikogo nie miałem, straciliśmy kontakt z ojcem, ponieważ ojciec został ranny, później się do niewoli dostał, nie wiedzieliśmy czy żyje, napisaliśmy dwa pisma i nie wiedzieliśmy, czy ojciec otrzymał tą wiadomość.

Bohater spotkania przyznał, że niezbyt cieszył się tym powrotem do Polski, bo tam już miał kolegów i koleżanki rosyjskie. Opowiedział o życiu po powrocie z Syberii.   

- Do szkoły chodziłem razem z Ruskimi. Pierwszą i drugą klasę skończyłem na Syberii. Była tam taka dziewczynka, która dostawała od rodziców dwie kanapki: jedną dla siebie a drugą miała dać dla Polaka i ja codziennie otrzymywałem jedną kanapkę od dziewczynki ruskiej. Po jakimś czasie przyszła wiadomość powrotu do Polski. Zaczęliśmy się pakować. Powrót trwał zupełnie inaczej, bo te wagony nie były zamykane. Dostaliśmy takie sweterki kanadyjskie także już cieplej było. Pociąg się zatrzymał w Toruniu a nim podróżowali cywile, Polacy, którzy załapali się na ten pociąg. Około tysiąca ludzi wracało. Wybiegliśmy z pociągu, dzieci biegały po torach, ja znalazłem taką szeroką skórę chleba i zacząłem jeść, ale starsi chłopcy podbiegi i odebrali mi. A perony byli usłane rannymi, chorymi na leżakach. Chodziły takie panie handlarki, miały zawieszony termos z herbatą u boku i kanapki i sprzedawały tym rannym przede wszystkim. Jakiś żołnierz mnie zawołał i kupił mi bułkę. Także pierwszą bułkę zjadłem w Toruniu. Powróciłem do Gostynina, do Domu Dziecka, tam zrobili nam badania stanu zdrowia. Dostaliśmy też nowe ubrania. Pierwszy raz do syta zjadłem. Rozdzielano nas po Domach Dziecka w całej Polsce. Ja trafiłem wraz z bratem do Malborka. W tym Malborku nie byłem długo, bo 2 miesiące, bo okazało się, że ojciec przeżył, otrzymał wiadomość, że mama nie żyje, zapoznał panią i ożenił się i zajął domek w Zgorzelcu. Poszukiwał nas przez Czerwony Krzyż, miał wiadomość, że duży transport dzieci przyjechał do Polski. Ojciec pojechał do Torunia i od dyżurnego ruchu dowiadywał się, gdzie ten pociąg jechał i dojechał do Malborka i nas odnalazł i już trafiliśmy do Zgorzelca, do normalnej rodziny. Dziadek mój był oficerem Wojska Polskiego przed wojną i dostał za walkę z bolszewikami domek z winnicą i przepisał to na ojca, także ojciec był szczęśliwy i zadowolony, ale ta Syberia, córeczka i mama umiera, to wojsko i ojciec po prostu psychicznie zachorował. Ja starałem się jak najszybciej wyjść, uciec z tego domu, bo warunki były okropne. Okropnie nas ojciec traktował. Brata zabrała ciocia a ja tak znosiłem te upokorzenia przez ojca nadawane. Ja dostałem się do liceum ogólnokształcącego do Szklarskiej Poręby. Po wyjściu w 1955 roku, otrzymałem powołanie do wojska. Zgłosiłem się do wojska, oczywiście czasy już się zmieniały. Ja poprosiłem o skierowanie do szkoły i skierowano mnie do szkoły podoficerskiej, samochodowej w Kutnie. To była szkoła na bardzo wysokim poziomie i dostałem uprawnienia instruktora nauki jazdy a później pracę. Dorosłe życie spędziłem zatrudniony w zakładzie energetycznym - mówił.

Podczas spotkania była możliwość zadania pytań gościowi.

- Czy był wywieziony jeszcze ktoś z innej rodziny? Czy tylko pana rodzina? - pytała Jadwiga Stoszewska.

- Z miejscowości Zaleszany było dwadzieścia parę osób wywiezionych. Dopiero teraz, 5 lat temu, byłem w Truskawcu w sanatorium i pojechałem do tych Zaleszyn, pierwszy raz w życiu, żeby je zobaczyć. Poszedłem tam do kościoła. Powiedziałem księdzu gdzie byłem, że mnie wywieziono stąd na Sybir, to do ołtarza wykonał znak krzyża i powiedział do mnie: proszę pana, pan pierwszą osobą jest, która powróciła i pan się zgłosił - mówił Jerzy Lewicki.

- W książce wyczytałam, że bardzo źle tam traktowano dzieci, pracowały w tych wielkich kolchozach, a gdy dziecko ukradło kartofel czy brukiew z koryta dla świń, to strasznie zostało ukarane. To pan trafił do tych lepszych Rosjan, gdzie panu pomagali, ale były i takie obozy, gdzie bardzo źle traktowali Polaków - mówiła uczestniczka spotkania.

- Ja akurat miałem szczęście, że trafiałem na takich dobrych ludzi, Rosjan, którzy mi pomagali - mówił Sybirak.

- Takie małe dziecko w wieku 4 lat, w takie okrutne mrozy i jak to było możliwe, że przeżyliście? Jak sobie radziliście w takim baraku w lesie w takie mrozy - 60 st, to trzeba mieć bardzo silny organizm - pytał wójt Wiesław Przybylski.

- W tym baraku, w którym byliśmy, zima zdziesiątkowała ludzi. Nawet nie chowano, tylko po prostu wyrzucano ciała. W tym baraku wielkości tego pomieszczenia były tylko dwa piecyki małe na 40 rodzin i trzeba było się pogodzić. Opału nie brakowało. Jeśli chodzi o gotowanie, to była kolejka, panie zapisywały, kiedy kto może gotować. Tam obok były rzeki i te rzeki też przy życiu nas utrzymywały i oczywiście las - odpowiadał Jerzy Lewicki.

- Jak po takich przejściach obecne życie panu płynie? Bo to 4-letnie dziecko, jeśli jest w takich warunkach, to tak jak nasze dzieci teraz, to by już ich nie było do tej pory. Ale pan jednak osobowość ma silną - dodała inna uczestniczka spotkania.

- Jak wróciłem z Sybierii, to chorowałem non stop na żołądek. Jadło się zieleninę, drzewa, pędy sosny, także ten żołądek był rozregulowany. I jakoś się unormowało, obecnie mam 90 lat, ale jak widzicie chodzę, żyję i takie spotkania jak dziś są dla mnie bardzo miłe. Ja jestem szczęśliwy, że mogę się spotkać i o tym mówić, przekazać tą wiedzę. Ja namawiam wszystkich Sybiraków, żeby o tym opowiadać. 10 lutego mam prawie co roku koszmarne sny o tym. My z bratem żeśmy się tam bawili i drażnili z wilkami, nieświadomie. Jednego razu ledwo uszedłem z życiem, wilki ruszyły, biegły, mój brat zdążył uciec i zatrzasnął drzwi i ja zostałem. Sny mam takie właśnie, że mnie wilki atakują. Byłem u psychiatry, bo ja nawet nie mogłem tego opowiadać i też mi pomógł trochę. Moim marzeniem było pojechać znów na Sybir i zobaczyć to, ale zawsze wydatki były na co innego. Żona mówiła, a nie pojedziesz. Żona chorowała i zmarła, ale wstyd się przyznać, bo ja częściowo się ucieszyłem i że nareszcie będę mógł zrealizować swoje plany i marzenia. Po śmierci żony zacząłem odkładać każdy grosz i oczywiście informacje zbierać, mapy, gdzie to jest. I w 2004 roku pojechałem pierwszy raz na Syberię pociągiem. Podróż trwała ponad tydzień. Jak byłem pierwszy raz, to odnalazłem przy pomocy Polonii cmentarz i szpital, gdzie mama zmarła. Mama zmarła przez nas, czułem potrzebę, aby postawić jej tam pomnik i to zrealizowałem. Moja mama była jedną z tych 3 tysięcy kobiet. W nocy mi się przyśniło, że ten pomnik ma mieć nazwę „Matkom, Polkom i dzieciom pochowanym w tej ziemi” i on tak się nazywa - mówił Jerzy Lewicki

- Jesteśmy bardzo wdzięczni i życzymy dużo zdrowia, żeby jeszcze miał pan siłę do przekazywania innym pięknych wspomnień, chociaż są przerażające i straszne, ale wspomnienia, które pozostają w nas na zawsze. Teraz każdy narzeka, mówi, że jest źle, że niedobrze, że mu nie smakuje. Ale po tym co pan Jerzy powiedział, myślę, że teraz będzie wszystko smakowało i nawet ta kromka chleba z masłem będzie smaczna - podsumowała Jadwiga Stoszewska.

Jerzy Lewicki wykonał pieśń „Moja mamo”. Wysłuchał wierszy patriotycznych oraz Roty. Społeczność lokalna wręczyła mu upominki i kwiaty.

REKLAMA

Tagi.


Komentarze (1).

REKLAMA

Danuta

Przeczytałam artykuł. Smutek. To piękna i wzruszająca historia tej rodziny. Boże, jakie to były straszne czasy.

Zostaw komentarz.

REKLAMA

Polecane firmy.

Ubezpieczenia
Multiagencja Ubezpieczeniowa - JANINA NOGA

ul. Pułtuska 133/10 07-200 Wyszków

[email protected]

608 554 520, 29 743 34 01

www.ubezpieczeniawyszkow.pl

Zajęcia dla dorosłych
Akademia Umiejętności PAN HILARY

ul. Daszyńskiego 27 07-200 Wyszków

[email protected]; [email protected]

531 931 200

REKLAMA

Najnowsze komentarze.

REKLAMA

Nadchodzące wydarzenia.

REKLAMA

Okazje.

REKLAMA